Zdaje sobie sprawę, że na pierwszy rzut oka po moich zdjęciach nikt by nie powiedział, że walczyłam kiedykolwiek z jakimś trądzikiem. Dobre światło i makijaż w moim przypadku robiły robotę. Z resztą moja cera buntowała się najbardziej dopiero w wieku licealnym, o czym pisałam w tym poście. Z tym, że wtedy leczyłam się na własną rękę. Teraz już jestem na tyle "dorosła", że staram się chodzić do lekarza.
Obecnie moja skóra nie radzi sobie ze stresem, wszystko widać u mnie po twarzy i skórze głowy, a najbardziej po skórze głowy. Regularnie wraca do mnie ŁZS. Jeśli chodzi o twarz, to mogą stać za tym również hormony, ale nie wiem, gdyż nie zdążyłam porobić badań z krwi, covid-19 popsuł mi plany.
U mnie trądzik to raczej podskórne pryszcze, które niewiarygodnie długo się goją. Tłusta cera w tym nie pomaga, bo jest pełna rozszerzonych porów i zaskórników, co właśnie sprowadza do tego, że u mnie wszystko dzieje się "pod skórą". Można to nazwać ładniejszą wersją trądziku. Z dwojga złego nie mam wykwitów na twarzy. Niestety u mnie takie zmiany wyczuwam pod palcami nawet z sierpnia zeszłego roku. To pokazuje, jak trudna i mozolna jest walka z parchami. Trudno jest też dobrać odpowiedni lek, a samo leczenie bywa kosztowne. U mnie żaden lek nie był refundowany.
Przygodę z dermatologiem zaczęłam w listopadzie zeszłego roku, zima to zawsze odpowiednia pora na leczenie trądziku, gdyż większość leków nie lubi słońca i może się to skończyć przebarwieniami. Zatem w słoneczne dni trzeba pamiętać o wysokim filtrze. Jako pierwszy lek dostałam Acnelec. Poradził sobie tylko częściowo, był zbyt łagodny dla mojej skóry. Nieco załatwił zaskórniki i kilka zmian podskórnych, ale dalej to nie było to. Na następnej wizycie u dermatologa dostałam aktywniejszy lek. Już w formie płynu, a nie maści. Dostałam wtedy Atrederm w stężeniu 0.05%. Pół Szczecina przeszłam w poszukiwaniu tego leku, bo akurat to stężenie już wycofywali. Dermatolog ostrzegła mnie, że to lek silnie złuszczający. Pierwsze dwa dni myślę sobie pikuś, żadnego szczypania, żadnego dyskomfortu - nie działa. Na 3 czy tam 4 dzień, patrzę w lustro, a tam jakiś łuszczący się paszczur. Odszczekałam to, co powiedziałam na początku, bo skóra schodziła mi plackami. Bez makijażu wyglądałam źle, a z makijażem jeszcze gorzej. Z resztą sami zobaczcie.
Nie pamiętam jak długie było zalecenie lekarza, ok 2 tygodni chyba. Ale ręki nie dam sobie uciąć. Skóra pięknie się złuszczyła, przez jakiś czas było okej. Bez szału, ale nie tworzyły mi się nowe podskórne syfy. Aż do początku tego roku.
Jakoś przed okresem wylazł mi jebitny syf na pół brody, to było chyba jakoś w styczniu. Miesiąc czasu go miałam i nic, on tylko nieznacznie się zmniejszył, przyszedł kolejny okres i kolejny syf na brodzie. Właśnie dlatego hormony, okres i brodę powiązałam w jedno. Nie wiem, jak wyglądała by moja twarz, gdybym nie brała tabletek antydzieciowych, pewnie jeszcze gorzej. Dlatego tak bardzo czekam aż ruszy pobieranie krwi. Tak więc patrząc na okres kadencji mojego syfa na brodzie zdecydowałam się pójść do dermatologa. Tym razem dostałam podobno najlepszy lek obecnie na rynku. A mianowicie Epiduo. Pani dermatolog poinformowała mnie, że jedno opakowanie może nie wystarczyć na moje zmiany, żebym się nie rozczarowała, że konieczna będzie dłuższa walka. Na początku ten sam efekt, skóra nie zareagowała przez pierwsze 3 dni. Potem po nałożeniu tak piekła, że musiałam się chłodzić. Makijaż na takiej zaczerwienionej, piekącej buzi też nie wyglądał najlepiej. Po ok. tygodniu/dwóch skóra się już uspokoiła i o wiele lepiej reagowała na lek. Obecnie używam już drugiego opakowania, w między czasie na brodzie wyskoczyły mi trzy kolejne parchy, które w końcu zaczynają się powoli goić. Wciąż wyczuwam je pod palcami, nawet ten pod nosem, który zrobił mi się w sierpniu zeszłego roku*, ale jest lepiej. Nie wyglądam, jakbym miała tam guza, albo jakąś nową, rosnącą formę życia. Większość zaskórników poznikała, cera jest gładsza i zdrowsza. Pokaże może zdjęcie, żebyście wiedzieli, o czym mówię.
Czuję i widzę, że jest o wiele ładniej, zdrowiej. Zdaje sobie jednak sprawę, że to jeszcze potrwa, że będzie nawracać, że być może konieczny będzie jeszcze inny lek. Niestety w niektórych miejscach na mojej twarzy widać już blizny. Trudno. Przeżyje ;)
* A teraz zajmę się gwiazdką, bo w trakcie pisania posta przypomniało mi się, że mam zdjęcia tego pryszcza spod nosa, bo był na tyle ogromny i bolesny, że rozlał mi się na część wargi i wyglądałam jak po nieudanym botoksie.
Obecnie moja skóra nie radzi sobie ze stresem, wszystko widać u mnie po twarzy i skórze głowy, a najbardziej po skórze głowy. Regularnie wraca do mnie ŁZS. Jeśli chodzi o twarz, to mogą stać za tym również hormony, ale nie wiem, gdyż nie zdążyłam porobić badań z krwi, covid-19 popsuł mi plany.
U mnie trądzik to raczej podskórne pryszcze, które niewiarygodnie długo się goją. Tłusta cera w tym nie pomaga, bo jest pełna rozszerzonych porów i zaskórników, co właśnie sprowadza do tego, że u mnie wszystko dzieje się "pod skórą". Można to nazwać ładniejszą wersją trądziku. Z dwojga złego nie mam wykwitów na twarzy. Niestety u mnie takie zmiany wyczuwam pod palcami nawet z sierpnia zeszłego roku. To pokazuje, jak trudna i mozolna jest walka z parchami. Trudno jest też dobrać odpowiedni lek, a samo leczenie bywa kosztowne. U mnie żaden lek nie był refundowany.
Przygodę z dermatologiem zaczęłam w listopadzie zeszłego roku, zima to zawsze odpowiednia pora na leczenie trądziku, gdyż większość leków nie lubi słońca i może się to skończyć przebarwieniami. Zatem w słoneczne dni trzeba pamiętać o wysokim filtrze. Jako pierwszy lek dostałam Acnelec. Poradził sobie tylko częściowo, był zbyt łagodny dla mojej skóry. Nieco załatwił zaskórniki i kilka zmian podskórnych, ale dalej to nie było to. Na następnej wizycie u dermatologa dostałam aktywniejszy lek. Już w formie płynu, a nie maści. Dostałam wtedy Atrederm w stężeniu 0.05%. Pół Szczecina przeszłam w poszukiwaniu tego leku, bo akurat to stężenie już wycofywali. Dermatolog ostrzegła mnie, że to lek silnie złuszczający. Pierwsze dwa dni myślę sobie pikuś, żadnego szczypania, żadnego dyskomfortu - nie działa. Na 3 czy tam 4 dzień, patrzę w lustro, a tam jakiś łuszczący się paszczur. Odszczekałam to, co powiedziałam na początku, bo skóra schodziła mi plackami. Bez makijażu wyglądałam źle, a z makijażem jeszcze gorzej. Z resztą sami zobaczcie.
Nie pamiętam jak długie było zalecenie lekarza, ok 2 tygodni chyba. Ale ręki nie dam sobie uciąć. Skóra pięknie się złuszczyła, przez jakiś czas było okej. Bez szału, ale nie tworzyły mi się nowe podskórne syfy. Aż do początku tego roku.
Czuję i widzę, że jest o wiele ładniej, zdrowiej. Zdaje sobie jednak sprawę, że to jeszcze potrwa, że będzie nawracać, że być może konieczny będzie jeszcze inny lek. Niestety w niektórych miejscach na mojej twarzy widać już blizny. Trudno. Przeżyje ;)
* A teraz zajmę się gwiazdką, bo w trakcie pisania posta przypomniało mi się, że mam zdjęcia tego pryszcza spod nosa, bo był na tyle ogromny i bolesny, że rozlał mi się na część wargi i wyglądałam jak po nieudanym botoksie.
Śmiesznie co? :P
Dzięki Bogu nigdy nie miałam problemów z trądzikiem :/
OdpowiedzUsuńszczęściara! :)
Usuńspokojnie. Ponoć przy 50 tych bezproblemowców dopada trądzik różowaty :D
UsuńWidać poprawę, pięknie wyglądasz! :)
OdpowiedzUsuńdziękuję <3
UsuńMasz rację na zdjęciach nigdy bym nie powiedziała:) Pięknie wyglądasz i tak.
OdpowiedzUsuńU mnie takie podskórne gule były na tle hormonalno-stresowym, całe studia się z nimi męczyłam, każda sesja (stres!) to był koszmar.
Uspokoiło się całkowicie po uregulowaniu hormonów, leki i maści od dermatologa mi niestety nie pomagały, tylko jeszcze dodatkowo podrażniły i uwrażliwiły skórę.
Pomogły mi bardzo zaporowe dawki oleju z ogórecznika, wiesiołka i drożdży w tabsach.
Powodzenia!